Brian Aldiss        Cieplarnia

    . 26 .    

   W miarę jak potężniał strumień promieniowania Słońca, im bliżej było owego dnia, już nie tak znowu odległego, w którym zamieni się ono w nową, flora rosła jak na drożdżach i osiągnąwszy niepodzielne panowanie, miażdżyła wszystkie inne formy życia, spychając je ku zagładzie albo w strefę mroku.

   Ogromne, pająkom podobne trawersery, długie często na dwa kilometry stwory roślinne, stanowiły szczytowe osiągnięcie wegetacji. Dla nich silne promieniowanie było niezbędne. Jako pierwsi astronauci cieplarnianego świata podróżowali między Ziemią a Księżycem długo po tym, jak człowiek zwinął swój hałaśliwy kramik i wycofał się z interesu na drzewa, z których ongiś zszedł.

   Gren i Yattmur posuwali się u podnóża włóknistego, czarnozielonego cielska. Yattmur ściskała Larena, który gapił się na wszystko bystrymi oczyma. Gren zatrzymał się, wietrząc niebezpieczeństwo. Spojrzał do góry. Hen, z wysokości monstrualnego boku, wyglądało nań czyjeś ciemne oblicze. Po chwili zaskoczenia dostrzegł następne twarze. W porastających trawersera kłakach kryło się wiele istot ludzkich. Odruchowo Gren wyciągnął nóż.

   Widząc, że ich dostrzeżono, patrzący wychynęli z ukrycia i zaczęli się opuszczać po boku trawersera. Wyłoniło się ich dziesięcioro.

    - Zawracaj! - powiedział Gren nagląco do Yattmur.

   - Ale futroszorstki...

   Napastnicy zaskoczyli ich. Rozpostarłszy skrzydła, czy też płaszcze, spłynęli ze znacznej wysokości. Zaczęli otaczać Grena i Yattmur. Każdy wymachiwał pałką lub mieczem.

   - Ani kroku dalej, bo przeszyję was na wylot! - dziko wrzasnął Gren; zasłonił sobą Yattmur i dziecko.

   - Gren! Tyś jest Gren z grupy Lily - yo!

   Postacie zatrzymały się. Jedna z nich, ta, która zawołała, wyszła naprzód z otwartymi ramionami, upuszczając miecz. Poznał jej ciemną twarz.

   - Żywe cienie! Lily - yo! Lily - yo! To ty?

   - Ja, Gren, nikt inny!

   Podchodziło już do niego dwoje następnych, z płaczem radości. Rozpoznał ich, te zapomniane, lecz zawsze bliskie twarze dwojga dorosłych członków jego rodowej grupy. Mężczyzna Haris i Flor trzymali się za ręce. Zaskoczony ponownym spotkaniem ledwo zauważył, jak są odmienieni. Wpatrywał się raczej w ich oczy, nie w skrzydła.

   Haris przemówił, widząc pytanie we wzroku Grena, wędrującym od twarzy do twarzy:

   - Jesteś teraz mężczyzną, Gren. My też się bardzo zmieniliśmy Tamci pozostali są naszymi przyjaciółmi. Wracamy ze Świata Prawdziwego, przebyliśmy całą przestrzeń w brzuchu tego trawersera. W drodze stworzenie zachorowało i spadło tutaj, w tę ohydną krainę cieni. Przebywamy w tej pułapce o wiele za długo, narażeni na napaści ze strony wszelkich nieprawdopodobnych stworów, i nie możemy wrócić do ciepłych lasów.

   - A obecnie czeka was właśnie spotkanie z najgorszymi z owych stworów - powiedział Gren.

   Nie było mu przyjemnie widzieć podziwianych przez siebie ludzi, jak Haris i Lily - yo, w kompanii szybowników.

    - Zbierają się przeciwko nam wrogowie. Odłóżmy opowieści, przyjaciele - a zgaduję, że moja będzie bardziej niesamowita od waszych - ponieważ wielka wataha, dwie wielkie watahy futroszorstków depczą nam po piętach.

   - Nazywacie ich futroszorstkami? - odezwała się Lily - yo. - Ze szczytu trawersera nie widzieliśmy ich nadejścia. Ale dlaczego uważasz, że chodzi im o nas? W tej nędznej krainie głodu musi im z pewnością zależeć na zwłokach trawersera?

   Pomysł był nieoczekiwany dla Grena, jednak musiał przyznać, że prawdopodobny Tylko znaczna masa żywności, jaką przedstawiał trawerser, przyciągałaby z tak daleka i tak uporczywie gromady futroszorstków. Odwrócił się, by zobaczyć, co sądzi o tym Yattmur. Nie było jej.

   W mgnieniu oka wyciągnął nóż, który dopiero co wsadził do pochwy, i rzucił się na jej poszukiwanie. Biegał wokoło i nawoływał ją po imieniu, a nie znający go członkowie kompanii Lily - yo z niepokojem przebierali palcami po rękojeściach mieczy. Nie zwracał na nich uwagi.

   Znalazł Yattmur nieopodal. Przyciskała do siebie dziecko i patrzyła wilkiem w jego stronę. Wróciła tam, gdzie leżał Sodal, przy którym stały kobiety orabolki i bezproduktywnie wpatrywały się przed siebie. Mrucząc gniewnie, Gren przepchnął się koło Harisa i pobiegł do niej.

   - Co ty wyprawiasz?! - zawołał. - Przynieś tu Larena. - Jak chcesz, to chodź tu i weź go sobie - odparła. - Ja nie chcę mieć nic wspólnego z tamtymi dziwnymi dzikusami. Należysz do mnie, dlaczego więc mnie opuszczasz dla nich? Po co z nimi rozmawiasz? Kim oni są?

   - O cienie, weźcie mnie w opiekę przed durnymi kobietami! Nie rozumiesz...

   Urwał. Zbyt długo zwlekali z opuszczeniem grani. Poruszające się w imponującej ciszy - może dlatego, że brakło im tchu - pierwsze szeregi futroszorstków stanęły na szczycie góry. Znieruchomiały na widok ludzi, ale tylne szyki wypchnęły je naprzód. Sztywno zjeżone grzywy na ramionach i wyszczerzone zęby nadawały im nieprzyjazny wygląd. Kilku nosiło na głowach cudaczne, wycięte z tykwy hełmy.

    - Jest tam paru tych, którzy obiecali zabrać brzunio - brzuchy do domu - powiedziała Yattmur zbielałymi ze strachu wargami.

   - Jak ich poznajesz? Oni wszyscy wyglądają tak samo. - Tamten stary z żółtymi wąsiskami i bez jednego palca, przynajmniej jego poznaję na pewno.

   Nadeszła Lily - yo ze swoją grupą.

   - Co robimy? - zapytała. - Czy te bestie dadzą nam spokój, jeśli oddamy im trawersera?

   Gren milczał. Podszedł prosto do żółtowąsego stworzenia wskazanego przez Yattmur i zatrzymał się o krok przed nim.

    - Nie żywimy do was wrogości, futroszorstki, ludzie bambuny. Nie walczyliśmy z wami nigdy na Wielkim Stoku. Może są z wami trzej brzunio - brzucho - ludzie, którzy byli naszymi towarzyszami?

   Żółty Wąs nie odpowiedział, lecz zawrócił i powłócząc nogami, udał się na naradę z kompanami. Najbliższe futroszorstki przysiadły na zadnich łapach i gwarzyły szczekliwie.

   Wreszcie zjawił się przed Grenem Żółty Wąs i obnażając kły, przemówił. Ściskał coś w ramionach.

   - Tryk trup trak tak chudziaku, bąblo - brzuchy są wrą rą wśród nas. Spójrz! Patrz! Lap!

   Z nagłym zamachem cisnął czymś w Grena, który stał tak blisko, że nie pozostało mu nic innego, jak to złapać. Była to odrąbana głowa jednego z brzunio - brzuchów.

   Gren zareagował jak w transie. Wypuścił głowę, rzucił się w przód i pchnął nożem z dziką wściekłością. Ostrze trafiło żółtowąsego futroszorstka w brzuch, zanim zdążył uskoczyć. Zachwiał się na nogach, a Gren pochwycił oburącz za szarą łapę. Zakręcił się na pięcie i z pełnego obrotu wystrzelił futroszorstka prosto poza krawędź urwiska. Wrzaski wąsacza przebrzmiały i zapadła śmiertelna cisza, cisza zaskoczenia.

   Lada chwila dopełni się nasz los, pomyślał Gren. Czuł burzę we krwi i nic go nie obchodziło. Wiedział, że za nim jest Yattmur, Lily - yo i reszta ludzi, ale nie raczył się na nich obejrzeć.

   Yattmur pochyliła się nad okaleczonym, ociekającym krwią przedmiotem u swych stóp. Odrąbana głowa - rzecz obiekt grozy. Zaglądając w wodnistą galaretę, która była kiedyś źrenicą, wyczytała w niej los wszystkich trzech brzunio - brzucho - ludzi.

   - A tak łagodnie obchodzili się z Larenem! - zawołała bezgłośnie.

   Nagle zahuczało za jej plecami. Przeraźliwy ryk rozdarł ciszę, ryk o nieludzkim brzmieniu i mocy, wybuchający nad ich głowami tak nieoczekiwanie, że ścinał krew w żyłach. Futroszorstki wrzasnęły ze strachu, wykonały w tył zwrot i przepychając się oraz tłukąc, zawróciły pod skrzydła cieni poniżej szczytu góry.

   Na pół głuchy Gren popatrzył dokoła. Lily - yo i jej towarzysze umykali z powrotem do zdychającego trawersera. Yattmur próbowała uspokoić dziecko. Orabolki legły plackiem na ziemi i pochowały głowy w ramionach.

   Nabrzmiały bolesną rozpaczą głos rozległ się ponownie. Sodal Ye odzyskał przytomność i rykiem obwieszczał swój gniew. I nagle, otwierając mięsistą gębę o wielkiej dolnej wardze, przemówił słowami, które dopiero stopniowo ułożyły się w jakiś sens:

   - Gdzieście się podzieli, pustogłowe głowy, wy, stworzenia ciemnych równin, co macie ropuchy w głowach, skoro nie rozumiecie moich przepowiedni, w których rosną zielone kolumny Wzrost jest symetrią, w górę i w dół, a to, co nazywacie rozkładem, jest drugą częścią wzrostu. Jeden proces, wy żabogłowy, proces dewolucji, który znosi was na dno zielonej studni, z której wyrośliście... Zgubiłem się w labiryntach... Gren! Gren! Jak kret przekopuję się przez glebę rozumienia... Gren, na zjawy nocne... Gren, z brzucha ryby ja wołam ciebie. Czy słyszysz mnie? To ja, twój stary druh smardz!

   - Grzyb?

   Gren padł ze zdumienia na kolana przed chap - hopaj - chwatem. Z kamiennym obliczem wpatrywał się w trędowatą, brązową koronę zdobiącą teraz jego głowę. Trwał tak, gdy Sodal otworzył oczy, z początku mgliste, po chwili już skupione na Grenie.

   - Gren! Byłem o włos od śmierci... Ach, jakże świadomość boli. Posłuchaj, to ja, to mówi twój smardz. Trzymam w szachu Sodala i korzystam z możliwości jego umysłu, jak musiałem kiedyś korzystać z twoich. Ileż bogactwa znajduję w nim... w połączeniu z moją własną wiedzą... ach, widzę jasno nie tylko ten maleńki świat, ale całą zieloną galaktykę, wiecznie zieleniejący wszechświat...

   Gren zerwał się jak oparzony

   - Grzybie, czyś ty oszalał? Nie widzisz, w jakiej jesteśmy sytuacji, o włos od śmierci z rąk futroszorstków - kiedy tylko nabiorą śmiałości do ataku? Co robić? Jeśli to ty jesteś naprawdę, jeśli jesteś przy zdrowych zmysłach, ratuj nas!

   - Ja nie zwariowałem, chyba że być jedyną rozumną istotą na ropuchomózgim świecie oznacza szaleństwo... Zgoda, Gren, patrz, pomoc nadchodzi! Spójrz w niebo!

   Od dłuższego już czasu pejzaż kąpał się w tajemniczym świetle. Hen w odległych, zwartych szykach dżungli wstała druga zielona kolumna, w pewnej odległości od wyrosłej wcześniej. Wydawało się, że obie skaziły niższe warstwy atmosfery swym blaskiem, więc Grena nie zdziwił widok nieba poliniowanego pasmami chmur o zielonkawym odcieniu. Z jednej z takich chmur opadał trawerser. Wyglądało, że spada bez pośpiechu w kierunku cypla, na którym znajdował się Gren z całą resztą.

   - Czy on zmierza tutaj, grzybie? - zapytał Gren. Jakkolwiek nie zachwyciło go zmartwychwstanie tyrana, który nie tak dawno czerpał jego życiodajną krew, widział, że uzależniony od beznogiego Sodala grzyb mógł mu co najwyżej pomóc, nie skrzywdzić.

   - Opuszcza się tutaj - odpowiedział smardz. - Ty i Yattmur z dzieckiem chodźcie się ukryć, aby was nie zgniótł podczas lądowania. Prawdopodobnie przybywa na gody, skrzyżować pyłek z konającym trawerserem. Jak tylko osiądzie, musimy się na niego wspiąć. Będziesz musiał mnie ponieść, Gren, rozumiesz? Potem ci powiem, co robić dalej.

   Kiedy przemawiał grubymi wargami Sodala, wiatr mierzwił trawę. Włochaty kadłub rozszerzał się w powietrzu, aż wypełnił prawie całe pole widzenia i trawerser wylądował łagodnie na skraju urwiska, osiadając na grzbiecie swego umierającego partnera. Jego wielkie odnóża wysunęły się w dół, jak porośnięte wybujałym mchem górskie filary, i zamortyzowały zderzenie. Pogrzebały chwilę w poszukiwaniu oparcia, po czym trawerser znieruchomiał.

   Gren w towarzystwie Yattmur i wlokących się z tyłu wytatuowanych kobiet podszedł do niego, mierząc wzrokiem wysokość. Puścił ogon Sodala, którego ciągnął za sobą po ziemi.

    - Nie damy rady tam wleźć! - powiedział. - Zwariowałeś, grzybie, namawiając nas do tego! On jest dużo za duży! - Właź, ludzka istoto, właź - popędzał smardz.

   Gren nie ruszał się, ciągle pełen wahania. Na to podeszła Lily - yo z resztą swej kompanii. Ukryci do tej pory za wysoką turnią, pałali pragnieniem wydostania się stąd.

   - To jest nasza jedyna droga ocalenia, jak mówi twoje rybie stworzenie - powiedziała Lily - yo. - Nie marudź, Gren! Możesz pójść z nami, zadbamy o ciebie.

   - Trawerser nie jest taki straszny - dodał Haris.

   Gren wciąż stał w miejscu, nie zachęcony ich ponaglaniem. Robiło mu się niedobrze na myśl o doczepieniu się do czegoś, co unosi się w powietrzu. Pamiętał swą jazdę na grzbiecie ptakorośla, który roztrzaskał się na Ziemi Niczyjej; nie zapomniał podróży łodzią i na szczudłaku, z których każda prowadziła z deszczu pod rynnę. Jedynie wyprawa dopiero co zakończona, podjęta z Sodalem z własnej woli Grena, miała korzystniejszy finał.

   Wahał się, a tymczasem smardz zachęcał go ponownie głosem Sodala, popędzał pozostałych do wspinaczki na włókniste odnóża, ponaglając nawet wytatuowane kobiety, by go wniosły na górę, co wreszcie zrobiły z pomocą kompanów Lily - yo.

   Niebawem wszyscy zagnieździli się wysoko na ogromnym grzbiecie i spoglądali z góry, nawołując Grena. Przy nim została tylko Yattmur.

   - Czemuż właśnie teraz, kiedy pozbyliśmy się brzunio - brzuchów i smardza, mamy zawierzyć temu monstrualnemu stworzeniu? - wymamrotał.

   - Musimy iść, Gren. On zabierze nas daleko do ciepłych lasów, gdzie z dala od futroszorstków będziemy mogli wieść spokojne życie z Larenem. Wiesz, że tutaj nie możemy zostać.

   Spojrzał na nią i na wielkookie dziecko w jej ramionach. Zniosła tak wiele cierpień dla niego od chwili nieodpartej pieśni Czarnej Gardzieli.

   - Idziemy, skoro ty tego pragniesz, Yattmur. Daj, poniosę chłopca - rzekł, po czym zerknął do góry i wyładował swoją złość na smardzu: - I skończ swoje głupie wrzaski, idę!

   Zawołał za późno, bo smardz właśnie skończył. Kiedy Gren i Yattmur wwindowali się w końcu zdyszani na szczyt żywego pagórka, zastali smardza zaaferowanego: dyrygował Lily - yo i jej towarzystwem, wciągnąwszy ich w nowe przedsięwzięcie.

   Sodal obrócił na Grena jedno ze swych świńskich oczek. - Wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, że czas mi się podzielić, rozmnożyć. Zamierzam więc posiąść trawersera na równi z Sodalem.

    - Uważaj, żeby on ciebie nie posiadł - powiedział Gren słabym głosem.

   Klapnął hałaśliwie na trawersera, bo ogromne stworzenie zadrżało. Ale miało tak niewiele czucia w ferworze zapylania, że pozostało zatopione w swoich własnych, zaślepiających je sprawach, kiedy Lily - yo i inni pracowali, zawzięcie wycinając nożami jego naskórek. Gdy już odsłonili krater, podnieśli Sodala głową w dół. Wprawdzie szamotał się niemrawo, ale smardz zbyt mocno trzymał go w garści, by zdziałał coś więcej. Obrzydliwie porowata, brązowa masa smardza zaczęła się zsuwać. Gdy połowa spadła do dołu, pod kierunkiem grzyba przykryli otwór czymś w rodzaju szpuntu z tkanki trawersera.

   Gren podziwiał, jak spełniali każde życzenie smardza. Wyglądało na to, że sam uodpornił się na jego rozkazy. Yattmur siedziała, karmiąc piersią dziecko. Kiedy Gren przysiadł koło niej, wskazała palcem na zacienione zbocze. Z dogodnego punktu obserwacyjnego mogli zauważyć ponure i niewyraźne gromadki futroszorstków, zmykających w bezpieczne miejsce, aby tam zaczekać na rozwój wypadków; tu i ówdzie rozbłyskiwały ich pochodnie przebijające mrok, jak kwiaty w smutnym lesie.

   - Wycofują się - powiedziała. - A może by tak zejść na ziemię i poszukać tajemnego przejścia do Oceanu Obfitości? Krajobraz się przekrzywił.

   - Już za późno - stwierdził Gren. - Trzymaj się mocno! Lecimy Larenowi nic nie grozi?

   Trawersęr uniósł się. Pod nimi mignęło wysokie urwisko opadali, przewaliwszy się gwałtownie przez skałę. Ocean Obfitości wyszedł im na spotkanie i rósł w oczach, gdy trawerser przekoziołkował i zbliżał się do jego lustra. Wśliznęli się w długi cień, następnie w blask - ich własny cień przylepił się w poprzek poznaczonej punkcikami wody - i ponownie w cień, po czym raz jeszcze w światło, kiedy wznieśli się, nabierając stabilności, i skierowali do strojnego w pióropusz słońca.

   Laren wrzasnął ze strachu, po czym wrócił do piersi i zamknął oczy, jakby za dużo było dlań tego wszystkiego.

   - Zbierzcie się wokół mnie - zawołał smardz - kiedy będę do was przemawiał przez tę rybią gębę! Musicie wszyscy wysłuchać, co mam do powiedzenia!

   Uczepili się włóknistych włosów obok Sodala, tylko Gren i Yattmur wykazali przy tym pewną opieszałość.

   - Jestem teraz dwoma ciałami - oznajmił smardz. Przejąłem władzę na tym trawerserem, rządzę jego systemem nerwowym. Pójdzie tylko tam, gdzie mu każę. Nie obawiajcie się, ponieważ nic wam nie grozi tak szybko. Co jest bardziej przerażające od lotu - to wiedza, jaką wysączyłem z tego rybiego chap - hopaj - chwata Sodala Ye. Musicie się o tym dowiedzieć, bo to zmienia moje plany Te sodale są ludźmi mórz. Podczas gdy wszystkie inne istoty inteligentne zostały odseparowane przez roślinne życie, sodale w wolnych oceanach miały możliwość utrzymywania kontaktów ze swoimi wszystkimi plemionami. One więc wzbogaciły raczej swoją wiedzę, niż ją utraciły. Odkryły, że świat ma się właśnie ku końcowi. Nie w tej chwili, nie przez wiele jeszcze generacji, ale z pewnością się skończy i tamte zielone słupy klęski wyrastające z dżungli do nieba są znakami, że koniec się już rozpoczął. W regionach rzeczywiście gorących, w nie znanych nikomu z was krainach zamieszkiwanych przez żar - krzaki i inne użytkujące ogień rośliny, zielone kolumny istnieją już od pewnego czasu. Znajduję wiedzę o nich w umyśle Sodala Ye. Widzę jakieś buchające na brzegach płomienie, przelotnie dostrzeżone z parującego morza.

   Smardz popadł w milczenie. Gren wiedział, w jaki sposób będzie teraz dokopywał się dalszych informacji. Pełen podziwu dla jego głodu wiedzy, wzdrygnął się jednak na myśl o naturze grzyba. Pod nimi huśtały się na falach brzegu Krainy Wiecznego Wieczoru, przepływając z wolna. Pojaśniały dostrzegalnie, zanim obrzmiałe wargi poruszyły się i głos Sodala Ye raz jeszcze poniósł myśl smardza.

    - Te sodale nie zawsze pojmują całą wiedzę, którą zdobyły. Ach, umieć dostrzegać piękno planu... Ludzie, jest taki płonący zapalnik siły zwanej dewolucją... Jak mam wyrazić to, aby było zrozumiałe dla waszych maleńkich móżdżków? Bardzo dawno temu ludzie - wasi odlegli przodkowie - odkryli, że życie wyrosło i rozwinęło się z urodzajnej drobiny, z ameby, która posłużyła za furtkę dla życia, ucho igielne, za którym znajdowały się aminokwasy i nieorganiczny świat przyrody. A ten nieorganiczny świat, jak odkryli, również rozwinął się w całej złożoności z jednej drobiny pierwotnego atomu. Owe rozległe procesy wzrostu ludzie ostatecznie zrozumieli. Sodale zaś odkryły, że wzrost zawiera również to, co ludzie nazwaliby upadkiem, że natura nie tylko musi się rozwinąć, by się "zwinąć", lecz że musi się ona również zwinąć, by się mogła rozwijać. To stworzenie, które zamieszkuję, wie, że świat znajduje się obecnie w fazie zwijania. Mętnie próbowało przekazać to wam, pomniejszym gatunkom. Na początku czasu tego układu słonecznego wszystkie formy życia były niejako zlane razem i ginąc, tworzyły inne formy Przybyły one na Ziemię z przestrzeni jako pyłki, jako iskierki jeszcze w kambryjskich czasach. Następnie formy te rozwinęły się w zwierzęta, rośliny, owady, gady wszystkie odmiany i gatunki, które zalały świat. Wiele z nich już odeszło. A dlaczego? Ponieważ galaktyczne prądy określające życie Słońca niszczą to Słońce. Te same prądy rządzą materią ożywioną i wygaszają ją tak, jak wygaszą egzystencję Ziemi. A więc natura dewoluuje. Formy życia zlewają się ponownie! Zawsze istniały współzależnie - jedna kosztem drugiej - i teraz łączą się ze sobą raz jeszcze. Czy brzunio - brzuchy były roślinami, czy ludźmi? Czy futroszorstki są ludźmi, czy zwierzętami? A stworzenia świata cieplarnianego, trawersery, wierzbomordy Ziemi Niczyjej, szczudłaki, które wysiewają się jak rośliny i migrują jak ptaki jak one wyglądają w świetle starych klasyfikacji? Sam siebie zapytuję, czym jestem.

   Smardz przerwał na chwilę. Jego słuchacze ukradkiem spoglądali po sobie, ogarnięci niepokojem, aż klapnięcie ogona sodala przywołało ich z powrotem do rzeczywistości.

   - My wszyscy tutaj zostaliśmy za sprawą przypadku zmieceni na bok głównego nurtu dewolucji. Żyjemy na świecie, w którym każda generacja staje się coraz mniej i mniej określona. Całe życie zdąża do bezrozumu, nieskończonej małości: do embrionalnej drobiny Tak się dopełni proces wszechświata. Galaktyczne prądy poniosą zarodniki życia do innego, nowego systemu, dokładnie tak, jak ongiś przyniosły je tutaj. Widzicie już ów proces w toku: zielone kolumny światła wyciągają życie z lasów. W nieustannie wzrastającym żarze procesy dewolucji ulegają przyspieszeniu.

   Podczas tej przemowy druga połowa smardza kierowała trawersera coraz niżej. Unosili się już ponad zwartą dżunglą, nad pokrywającym cały ten opromieniony słońcem kontynent figowcem. Ciepło spowiło ich jak płaszcz. Widzieli tu inne trawersery przesuwające wielkie kadłuby w górę i w dół swoich nici. Trawerser smardza osiadł prawie bez wstrząsu na wierzchołkach lasu.

   Gren podniósł się natychmiast i pomógł stanąć na nogi Yattmur.

   - Jesteś najmędrszym ze stworzeń, grzybie - powiedział. - Nie czuję żalu, że cię opuszczam, ponieważ wydajesz się teraz tak doskonale samowystarczalny. W końcu jesteś pierwszym grzybem, który rozwiązał zagadkę wszechświata. Będziemy cię wspominać, ja i Yattmur, kiedy znajdziemy się bezpieczni w środkowych piętrach lasu. Idziesz ze mną, Lily - yo, czy też poświęciłaś swe życie ujeżdżaniu jarzyn?

   Lily - yo, Haris, wszyscy stali obróceni do Grena z mieszaniną wrogości i bierności, znaną mu dobrze z dawien dawna.

   - Chyba nie zostawisz tego wspaniałego mózgu, tego obrońcy, tego smardza, który jest twoim przyjacielem? zapytała Lily - yo.

   Gren skinął głową.

   - Możesz z niego swobodnie korzystać, czy też on może swobodnie korzystać z ciebie. Wy z kolei musicie zdecydować, tak jak ja musiałem, czy on jest siłą dobrą, czy złą. Ja podjąłem decyzję. Zabieram Yattmur, Larena i obie orabolki z powrotem w las, gdzie jest moje miejsce.

   Pstryknął palcami i wytatuowane kobiety wstały posłusznie.

   - Jesteś uparty, Gren. Nic się nie zmieniłeś - powiedział Haris z oznakami zniecierpliwienia. - Wracaj z nami do Świata Prawdziwego, to lepsze miejsce niż dżungla. Słyszałeś przed chwilą, jak rybi smardz powiedział, że dżungla jest zgubiona.

   Ku swemu zadowoleniu Gren odkrył, że potrafi stosować argumenty w sposób, jaki kiedyś byłby dlań nieosiągalny.

    - Jeżeli prawdą jest to, co mówi grzyb, to twój drugi świat, Haris, jest zgubiony równie pewnie jak ten. Ponownie rozległ się grzmiący, poirytowany głos smardza:

   - I tak jest, człowieku, ale musicie jeszcze wysłuchać mojego planu. W mętnym ośrodku myślowym tego trawersera natknąłem się na świadomość światów poza tym jednym, daleko poza nim, wygrzewających się wokół innych słońc. Trawersera można zmusić do podjęcia takiej podróży Ja i Lily - yo, i pozostali przeżyjemy bezpiecznie w jego wnętrzu, jedząc jego ciało, aż dotrzemy do tamtych nowych światów. Po prostu podążymy szlakiem zielonych kolumn i pojedziemy na galaktycznych prądach przestrzeni, a one zawiodą nas w dobre, nowe miejsce. Oczywiście ty musisz zabrać się z nami, Gren.

   - Dosyć mam dźwigania czy bycia dźwiganym. Idź i życzę ci powodzenia! Zapełnij cały pusty świat ludźmi i grzybem!

   - Wiesz, głupi człowieku, że Ziemię czeka śmierć w ogniu! - Tak powiedziałeś, o mądry grzybie. Powiedziałeś też, że to nie nastąpi przez wiele generacji. Laren i jego syn, i syn jego syna będą raczej żyli w zieloności, niż ugotują się w trzewiach roślinnych, odbywając podróż w nieznane. Chodź, Yattmur. Hej, hop, wy, panienki, idziecie razem ze mną.

   Zebrali się do zejścia. Puściwszy przed siebie tatuowane kobiety, Yattmur wręczyła Grenowi Larena, a ten oparł go sobie na ramieniu. Haris postąpił krok w przód z wyciągniętym nożem.

   - Zawsze było trudno sobie z tobą poradzić. Nie wiesz, co robisz.

   - Może to i prawda, ale przynajmniej wiem, co wy robicie.

   Nie zważając na ostrze, Gren zlazł powoli z szerokiego, kosmatego boku. Opuścili się na cienką gałąź, pomagając uległym orabolkom w znalezieniu oparcia dla stóp. Z radością w sercu Gren zajrzał w liściaste otchłanie lasu.

   - Idziemy - powiedział zachęcająco. - Tu będzie nasz dom, gdzie niebezpieczeństwo było mi kolebką, i wszystko, czego się nauczyliśmy, będzie nas strzegło. Podaj mi rękę, Yattmur.

   Zeszli razem do liściastej altany. Nie obejrzeli się za siebie, kiedy trawerser ze swymi pasażerami wznosił się powoli i odpływał w górę, w zielono cętkowane niebo, biorąc kurs na uroczyste błękity przestrzeni.

Powrót